Nad miastem jeszcze mrok, ciemno. Na niewielkiej przestrzeni gromada ludzi z rozmaitymi pobłyskującymi światełkami. Jest w tym widoku coś z Bruegel’a i coś z klimatu polskich mszy roratnich, na które podążają dzieci z lampionami… A to tylko małe stoiska oświetlone przemyślnymi lampkami na baterie, tak żeby było widać co jest w rozstawionych koszach wiklinowych.
W samym środku starego zabytkowego miasta na rynku pod ratuszem mniej lub bardziej znani belgijscy hodowcy wystawiają do sprzedaży swoje gołębie.
A w koszach pisklaki, młode gołębie, takie 25 – 28 dniowe, stłoczona w gromadki dorodna młodzież. Na odchylonych wiekach koszy, bo młodzież jeszcze nieskora do fruwania, wypisane flamastrami lub kopiowym ołówkiem personalia i adresy właścicieli, telefony. Nazwiska podobnie brzmiące, ale nie te znane z reklamowych folderów, z publikacji o światowych belgijskich sławach gołębiarskiego sportu.
A młode śliczne, jak to takie „na wyjściu” młode, „kluchy”, dobrze odchowane, zdrowe, spokojnie rozkładają się na wyściółce w koszach.
Każdy sprzedający zobowiązany jest posiadać karty własności sprzedawanych gołębi oraz odpowiednie zaświadczenia lekarsko weterynaryjne o stanie zdrowia gołębi i przeprowadzonych obowiązkowych szczepieniach.
Hodowla gołębi w Belgii to najczęściej sport rodzinny i często hodowcom towarzyszą ich żony.
Właściciele, na ogół ludzie po 70-ce, nie brak wśród nich kobiet, towarzyszących mężczyznom, ale i samodzielnie sprzedających ptaki, fachowo poddające je zainteresowanym.
Jednak młode fanki hodowli dopiero uczą się trudnej sztuki trzymania.
Odczuwa się przyjemną i przyjazną atmosferę, kupujący oglądaja z zachwytem wspaniałe gołębie, słychać rozmowy w różnych językach.
Przyjezdnych hodowców z dalekiego wschodu można rozpoznać po wyglądzie, natomiast pozostałych obcokrajowców po rozmowie.
Na koszach też dowody dawnej świetności właścicieli – wycinki z fachowych gazet, z informacjami o ich sukcesach, dyplomy, listy konkursowe z zaznaczonymi nazwiskami. Wzruszające dowody, że i oni mieli swoje „pięć minut”, wygrywali i zbierali laury. Z różnych przyczyn nie zostali Meulemansami, van Dyckami, czy Engelsami, ale bywali im równi, albo i lepsi … Stoją dumni, przytupują rozgrzewając się, bo poranki o tej porze zimne, mroźne.
Starannie wybrukowany kamieniami rynek na tle kolorowego starego miasta wprowadza przyjezdnych w klimat dawnych wielkich mistrzów gołębiarskiego sportu.
Rzuca się w oczy, że na całym rynku jest czysto, panuje porządek, a gołębie przywożone sa w komfortowych warunkach.
Za 30 – 40 € można sobie wybrać bardzo ładne gołąbki, oczywiście z kartą tożsamości, niektóre z rodowodami, gdzie nie brak wielkich nazwisk.
Na rynku można się targować o cenę gołębi, opłaca się kupić jednorazowo kilkanaście sztuk co na ogół czynią przyjezdni.
A po godzinie 9., gdy przerzedza się rzesza kupujących i targowanie ma się ku końcowi, to za kilka – kilkanaście € można kupić pozostałe, te które nikomu w oko nie wpadły. No, owszem, ale co takie gołębie są warte? – powie ktoś ceniący pochodzenie, wysoką jakość materiału hodowlanego…
Osobiście przekonałem się, że „różne drogi prowadzą do Rzymu” … Owszem, łatwiej o dobrego ptaka z renomowanej hodowli, ale i z takich przypadkowych zakupów może trafić się wybitny gołąb. Szczególnie, jeśli tak jak w Lier, gołębie pochodzą od hodowców lub emerytowanych hodowców.
Andre Roodhooft, ośmiokrotny Król Unii Antwerpskiej, dwukrotny Cesarz tejże Unii przyznał, że jako młody chłopak często gościł na rynku w Lier. Za uciułane grosze, zamiast je wydać na słodycze, czy na drugie śniadanie w szkole, kupował tu gołębie. Różnej wartości.
Zdarzył się i wybitny gołąb, którego potomkowie do dziś znajdują się w szczepie gołębi Andre, jako pra... prawnukowie „ciemnego z Lier”, za którego zapłacił równowartość 5 €. Mógł trafić Andre Roodhooft, możemy i my trafić, wybieramy po 2-3 pisklaki. Trudno odmówić sobie tej przyjemności widząc takie dorodne sztuki.
Przy tej okazji musimy kupić gustowny, wiklinowy koszyk, żeby jakoś przewieźć te nabytki.
Na rynku można także zakupić niedrogo, ładne pamiątkowe gadżety.
Aby dokonać dobrego wyboru trzeba przynajmniej kilka razy okrążyc rynek.
Przy tak dużej ilości pięknych i dorodnych młódków trudno podjąć właściwą decyzję nawet z tak dobrym doradcom jak był św. pamięci Edward Gajdowski.
Jednak zawsze ostateczna decyzja podjęta jest po konsultacji z żoną.
Bardzo często można tu spotkać zadowolonych z zakupów polaków.
Grupa Polaków ze Śląska zastanawia się teraz, jak szybko dotrzeć do domu.
Urokowi tego miejsca nie oparł się także były mistrz niemiec Janusz Szalkowski, który wraz z żoną Teresą przybył do Belgii po odiór nagrody za zwycięstwo w "Golden Duif".Na zdjęciu obok redaktor Tadeusz Wożniak, Urszula Oreńczak i Marcin Sosiński.
Jos Thone i Janusz Szalkowski odbierają nagrody za zdobycie mistrzostwa w "Golden Duif" za sezon lotowy w 2008 roku.
O pełnym brzasku gołębiarskie zgromadzenie kurczy się, rozpływa, jakby było przypisane do tego arealnego półmroku, potrzebowało światełek, tych przemyślnych lampek. Targowisko pod ratuszem na starym rynku miasteczka znika. Zaparkowane wokół samochody rozjeżdżają się, pojawiają się zwykli spacerowicze. Rozpoczyna się gnuśna niedziela. Do następnego poranka, za tydzień.